Internet słabuje a hasło do Wi-Fi jest to samo. To jedyne, co się nie zmieniło. Cała reszta jest tak abstrakcyjna, że zabłądziłem w drodze na kolację.

AirDubai okazał się być nie tak słabym przewoźnikiem, niż się spodziewaliśmy. Młody rocznikowo samolot, dali symboliczne wyżywienie i nawet herbatę za darmo (bo karta nie przeszła). Chińczyka, który siedział obok mnie wysłałem do następnego rzędu – w ten sposób statystyka obłożenia tego lotu została wyrównana do jednej osoby na jeden pełny rząd foteli. Przyjęło się, że samolot pali na godzinę 3 litry na 100km na jednego pasażera – we wzmiankowanym locie teoria upadła.
Prawie się zrzygałem podczas lądowania. Nie dlatego, że twarde czy gwałtowne. Walka z wiatrem spowodowała, że pilot cyrklował nad lotniskiem dobre 20 minut, nie przymierzając jak ten Hampel. Ale dzięki temu podejście odbyło się z przeciwnej strony i mogłem podziwiać nową część Dżuby – tam gdzie było ściernisko tam teraz się kopie i buduje budownictwo mieszkaniowe. Nikt nie wysyła petycji do prezydenta, żeby odsunął osiedle od lotniska. Na samym lotnisku spore zagęszczenie – kiedyśmy tu byli po raz ostatni, jedynym samolotem transportowym był stojący w krzakach przy cargo ił-76, zepsuty zresztą. Teraz takich samolocików jest kilka, pomalowane głównie w litery UN i kilka pomniejszych z akcji humanitarnych.

– Biznes? – Nie. – To zapraszam do namiotu. Swoją drogą, to głupie założenie, że jak podróżujesz klasą biznesową, to nie przywiozłeś eboli. W namiocie myjemy rączki a potem kontrola temperatury. Kto ma za dużo, trafia z deszczu pod rynnę, czyli do kwarantanny.
Port lotniczy, przepraszam, międzynarodowy port lotniczy. NIC się nie zmieniło, poza grubością kurzu. Ten sam chaos, te same zwyczaje, ten sam zepsuty skaner i ta sama ławka w roli taśmy z której wyjeżdżają bagaże. Zgodnie z tradycją, nie dostałem wizy – pozwolenie na wjazd, wydane przez tutejszy MSZ dopiero dzisiaj się uprawomocniło, czyli w systemie będzie jutro. Nie omieszkano pobrać ode mnie 100$, z paragonem zapraszamy po odbiór wizy w poniedziałek. Kabanosy dojechały całe, ale komputery zostały zaaresztowane. Tutejsi kombinatorzy mają nowy patent – „coś się nie zgadza w papierach”. Komputery wylądowały na… cargo. Nawet gdybyśmy je wyrwali dzisiaj, to nie obeszłoby się bez opłaty manipulacyjnej za… rozpoczętą dobę składowania towaru. To jest ten majstertrick.
Stolica Sudanu Płd. powoli, ale rozwija się. Pewnym znakiem skoku cywilizacyjnego są uruchomione kilka tygodni temu sygnalizatory świetlne. Bardzo ładne, zasilane słonecznie. Jednak implementacja sygnalizacji przypomina trochę polskie projekty za budżety unijne. Sygnalizatory są z górnej półki, odliczają czas do zamknięcia świateł i w ogóle. Jednak nawet miejscowi nie wiedzą, po co stawiać sygnalizator dla jadących w lewo na… rondzie posiadającym jeden pas.
Popołudniu dotarłem do Terrain. Jestem tu po raz trzeci, ale po raz pierwszy czuję się jak buldog w słynnym dowcipie z pointą „nie wiem stary co się stało”. Z obozu, składającego się z kilku domków i szałasu obiadowego, „guest house” zamienił w kompleks z nawet nie wiem iloma domkami i przynajmniej dziesięcioma kontenerami. W jednym z nich zresztą mnie zameldowano. Jest tu basen, siłownia, squash i drugi wypasiony szałas, gdzie dzisiaj kolacja-libacja. Wszystko powiązane jest takim labiryntem ścieżek i płotów, że po grubym kwadransie snucia się między nimi odpuściłem, czując że już się znowu spociłem. O 20:30 jest jak w lipcowe parne popołudnie. Wróciłem do znanego szałasu, gdzie stoi lodówka z napitkami. Widać brak ręki Majkiego Pajkiego – same szczyny. System poboru trunków jest prosty – bierzesz co chcesz i dopisujesz się do listy stawiając przy swoim nazwisku kreseczkę za każdą pobraną butelkę. Płatność przy wyjeździe. Zapamiętałem, że lista zamykała się na 10-12 nazwiskach. Choćbym chciał, to większości z obecnej nie poznam przy posiłkach. Wpisałem się zaraz pod nazwiskiem z numerem 49.