Wiara w metkę na słoiku może być zgubna, ale w to co piszą na lotniskach lepiej wierzyć. Zwłaszcza w takim miejscu jak DXB, lotnisko-potwór.

Do rezerwacji hotelowej dołączono instrukcję „jak poruszać się po mieście”. Pierwszy punkt brzmi: nie wychodź z terminalu, bo możesz mieć problem, żeby w trzy godziny wrócić. Brzmi zabawnie, ale w zderzeniu z rzeczywistością już takie zabawne nie jest.

Wstałem o szóstej, żeby się spakować i coś zjeść. Lejdi w czekinie na hasło „śniadanie” powiedziała, żebym se coś zorganizował, bo nie mają tu bufetu. Wskazała na restaurację na pięterku poniżej, tę z okienka. Lub na dania na wynos. OK, fęks for nafin.

Wszędzie Roleksy. Trza być w butach na lotnisku.
Wszędzie Roleksy. Trza być w butach na lotnisku.

Abordaż wyznaczono na 9:50, więc na wypadek gdybym wyszedł z terminalu opuściłem kwaterę o 6:30. Przemieszczenie się z hotelu do terminala numer 2 okazało się zabawą w podchody. Idealna wprost sceneria dla „Amazing Race”. Najpierw wszedłem do windy, która przewiozła mnie z poziomu 3 na piętro pierwsze. Tam, po 10 minutach snucia się, znalazłem w końcu w jakimś nieoznakowanym zaułku napis „Transfer desk”. OK, zatem jest czas na zjedzenie czegoś i tabletkę na malarię. Z tortilla baru poszedłem do kolejnej windy, która przewiozła mnie do ground zero. Nie było tam jednak transfer desku, ani autobusa. W ogóle oznaczenia są tu miejscami takie, jakbyś jechał z Bydgoszczy do Warszawy przez Toruń i kręcił się na tym rondzie w Toruniu nie wiedząc, że trzeba strącić w bulwar nad Wisłą.
Koniec języka za przewodnika, więc miły jegomość powiedział mi, że trzeba się przeczołgać przez security. Co uczyniłem. Stamtąd przejść do windy (!) a dalej w lewo. Tam kolejne security i napis, że dalej jest już tylko wyjście z terminala. W głowie wciąż świeci lampka: będziesz wracał trzy godzint. Pytam typa gdzie ten transfer desk – mówi, żebym cisnął bramkę numer 1, bez zrzucania towarku na taśmę. Typ przy bramce zaprasza, mijam go i staję jak wryty – oto taśma, przejścia nie ma. Za mną jakiś ziomek z tobołami. Kiwa, żeby taśmę odpiąć. Ciekawe obyczaje. Odpinam, wychodzimy i skręcami w prawo, gdzie naszym oczom ukazuje się napis „Transfers”. Dalej dwie minuty do kolejnej windy (!), a potem zapytać kolejnego policjanta o przepuszczenie bez kolejnego security. Przechodząc przez tę ścieżkę zdrowia zorientowałem się, że… idę pod prąd, ale taka tu jest logika. Znalazłem się w miejscu, w którym mnie wczoraj wyrzucił bus samolotowy. „Connecting fly dubai”. Kilkanaście osób czeka na busa.
Bus jedzie 20 minut, z czego jakąś połowę pod niezliczonymi rękawami. To nie jest duże lotnisko, to jest potwór. Do busa wsiadłem przy transfer desk H, ktory jest jakoś w połowie budynku, pięć minut jechaliśmy do desk E. Kolejne dziesięć do terminala, który przypomina lotnisko w Modlinie. OK, trzy lotniska w Modlinie. Wyłudzono ode mnie 20 kruzejros za kawę mrożonkę (Costa to jednak taki syf, na jaki wygląda). Ale tylko w ten sposób mogę mieć wi-fi na najbliższą godzinę. Co minutę gwar dworca zagłusza samolot. Tu się nie śpi.

 

Jeszcze wczoraj wieczorem nie było wiadomo, czy w ogóle gdzieś polecę. W Jubie trwały intensywne prace nad moją wizą wjazdową. Zmieniły się procedury – akurat teraz. Kiedy już oswoiłem się z myślą, że będę musiał kupić sobie wizę turystyczną i dopłacić za następną noc w tym miłym hotelu, zadzwonił telefon, że jednak się udało. W ogóle trzecia misja jest pierwszą tak naprawdę zorganizowaną. Porównując ilość osób i stopień ich zaangażowania w sprawne mnie przeciągnięcie, pierwsza wizyta w Sudanie była mega luźną gumą.
Zacznijmy od tego, że radio jest obecnie pod kontrolą dużo większej organizacji, która ma pod sobą różne media. Stąd korporacyjny sznyt i patronat kolesia, który jest „country risk managerem”. Demo jego możliwości stanowiła broszura, w której nakreślono aktualną sytaucję polityczną w kraju, potencjalne zagrożenia oraz określono poziom niebezpieczeństwa jako „extreme”. Do wypełnienia dostałem dokument, w którym m.in. znalazły się takie pozycje jak „podaj trzy pytania, na które zna odpowiedź tylko ktoś z twojej rodziny – to na wypadek, gdyby cię porwano, żebyśmy wiedzieli, że nikt się pod ciebie nie podszywa”. Albo „napisz odręcznie to, co ci przychodzi do łba”. A potem „a teraz drukowanymi”. Próbki dla grafologa – jak wyżej. Rozmowa z CRM była jednak krótka. Słysząc, że przylatuję po raz trzeci westchnął z ulgą i przeszedł do punktu dziewiętnastego. – Słabo, że miną cię pączki w tłusty czwartek, ale ci zostawimy – powiedział na koniec. Słysząc moje „yyy” wyjaśnił, że jego dziewczyna jest Polką i podtrzymuje tradycję.

Popołudniu zobaczymy, co wyszło z tej wielkiej logistycznej operacji. Czy dojadą komputery i moje ubrania. A także żubrówka i kabanosy.