Mój laptop irytuje mnie na każdym kroku. Rozłącza się z ethernetem, wywala bluescreeny kiedy próbuję go odhibernować; w spektrum akcji, które wykonuje, jest jeszcze parę sztuczek. Ale dziś zachował się honorowo. Wykrył sieć „Terrain Services Yei Rd” i pokazał, że pamięta hasło. Mogę zatem zaczynać. 

Nie mogło pójść jak po maśle. Najpierw zaczęli Amerykanie: „nie kupujcie biletów, dopóki nie damy potwierdzenia”. W ten sposób straciliśmy wszystkie dobre i sensowne finansowo loty. Następnym etapem było „nie kupimy wam biletów, dopóki nie dostaniemy potwierdzenia, że mamy was ściągnąć”. Skończyło się na „niestety, samolot, którym mieliście lecieć ma już wykupione wszystkie miejsca”. Zamiast o 17:15 musieliśmy się stawić w samolocie 6:05.

Sobotni wieczór w PKP, a po nim konstatacja, że angina, którą leczyłem, jest w kontrataku. Coraz mniej mówię, coraz mniej mogę jeść, coraz mniej kontaktuję. Jedyna dyzurująca przychodnia w Warszawie mieści się w Szpitalu Czerniakowskim, gdzie czeka już wianusze pacjentów, do jedynego lekarza, który na NFZ obsługuje pacjentów z całej Warszawy i okolic. Jako 16-ty w kolejce zapisuję się parę minut po północy. Po godzinie czekania, z gabinetu wyjeżdża pierwsza pacjentka – nos przestawiony, zszyte wargi i czoło, ogólne zarysowania karoserii. Było pite. Koledzy podjęli pod ramiona i wywlekli do taksówki. W kolejce gruby koleś rozebrany do pasa, który też z kimś się starł, dwoje staruszków, zakochana para, koleś z ipadem, dwóch typów z Piaseczna (siedzących w samochodzie, bo tam chłodniej). Po kolejnych 30 minutach wymiękłem, przyjęto łącznie 2 osoby. Jedyna opcja alternatywna to prywatna służba zdrowia w wariancie szpital, w którym rodziła Reni Jusis. Całodobowy dyżur internistyczny i lekarz, który konspiracyjnie zapytał co mi dolega. Po czym zaczął się zastanawiać jak by mnie tu wyleczyć, klikając w klawiaturę komputera. Ukradkiem spojrzałem na monitor, a w nim wypełnione pole „ostre zapalenie gardła” i dostępne opcje w rozwijanym drzewku. W tym momencie chciałem wyjść, ale kasę zdarto z karty przodem. Dogorywanie na kanapie, budząc się co chwila i notując, że w telewizorze cały czas leci Jay i Cichy Bob. A potem trzeba było lecieć lecieć.

Z Amsterdamu podjął nas jumbo jet, w którym musieliśmy wydać kolejne złote, za zmianę lokacji. Jak się okazało – pieniądze dobrze wydane. Gorączka (literalnie) sobotniej nocy, brak snu i ogólne zmęczenie zaowocowało tym, że przespałem niemal wszystko, co było do przespania, budząc się tylko na posiłki i na 40 minut przed Nairobi.

Miły człowiek podjął nas  z lotniska i zawiózł do Fairview Hotel. Trochę już poznaliśmy tamtejsze standardy hotelowe, ale to co zobaczyliśmy z lekka nas przytkało. Przesada czaiła się na każdym kroku – od tego, że pokoje były z wyjściem do ogrodu a ogród otwierany na kartę, po telefon wiszący nad sedesem, na wypadek, gdyby papieru zbrakło. Szybki rzut oka w taryfikator – 18500 szylingów czyli jakieś 730 zł za noc. Na szczęście na koszt bookujących bilety.

Kładąc się do snu, przestawiłem zegarek w telefonie na czas miejscowy. Ustawiłem budzenie na 4:25 i nażarłem się dragów. Obudziło mnie stukanie do drzwi. Mina kolegi mówiła, że jest bardzo źle. Na moim telefonie była 4:15. Na zegarku kolegi godzina później. W nocy mój telefon przelogował się do innej sieci i pobrał z niej inny wzorzec czasu. W ten sposób łazienkowym luksusom Fairview mogłem się tylko szybko przyjrzeć. Pośpiech procentował tylko zabraniem rogalików z restauracji, które przydały się dopiero jako suplement śniadania w samolocie do Juby. Samolot zaplanowany na 7:45 odleciał ostatecznie przed 10:00.

Na lotnisku znany już dobrze chaos. I dość irytujący koleś w okienku wizowym, który uznał, że nie wyda nam wiz, bo nie wie co my za jedni i co mamy za interesy tutaj. Skończyło się na przekonaniu pracownika ochrony, by wpuścił do okienka… kierowcę z radia a ten w paru cenzuralnych słowach wytłumaczył jegomościowi o co kaman. 200 dolców poszło, ale przynajmniej jesteśmy od początku legalnie. Nerwowość urzędników wynik, że naszym samolotem lecieli jacyś oficjele, eskortowani przez wojsko. Podobno Święto państwowe.
W kolejce nawiązaliśmy nową znajomość. – Ja charaszo słyszu, szto wy skazali pa ruski?  – Nie pa polski, no możem pogawarit’ my izucziali ruski w szkole. Sasza przyjechał na roczny kontrakt.  Dostał wizę przed nami.

Amigo z radia powiózł nas do radia. Znajome w większości twarze, przybijanie piątki i takie tam – ale kiedy przyszło do konkretów, okazało się, że dziś w  radiu nie ma nikogo z kadry zarządzającej. Jest święto państwowe. Oprowadziłem zatem kolegę po radiu i poprosiliśmy o przewóz do obozu, gdzie zaliczyliśmy kolejny seans „nikto ne je doma”. Nie było ani dyrektora radia, ani dyrektora obozu. Święto państwowe. Nawet kucharz, który ostatecznie znalazł dla nas klucze był w zastępstwie. Ogólnie, nikt tu na nas nie czekał i zaczęliśmy się zastanawiać po jaką mańkę przyjechaliśmy akurat dzisiaj. W porze lunchu w obozie dwie znajome twarze – kumpel właściciela tego przybytku i księgowy. Reszta zakończyła swoje misje, lub została przeniesiona gdzieś dalej.

Wyjeżdżając, zorientowałem się, że tym razem będzie inaczej. Aktualnie jest tutaj pora deszczowa. Na chwilę obecną wygląda ona tak, że słońce grzeje ile wlezie, a ziemia ile może odparowuje to, co przyjęła podczas wieczornych opadów. Nie da się wyrobić, na szczęście są tu klimatyzatory.

Zbliża się wieczór  a za oknem grzmi. Wygląda na dostawę wody na jutrzejszą parówę. Nie wiem jeszcze, która godzina. Daję sobie głowę uciąć, że ostatnim razem różnica w stosunku do czasu polskiego wynosiła +2 godziny. Teraz wszystkie przeliczniki czasu w Internecie upierają się, że tylko +1. Ale nie wołają na kolację, więc chyba faktycznie jest to +1.
Tymczasem włączyłem  radio i zrozumiałem co miał na myśli jeden z DJ-ów, mówiąc że szef techniki jest „in the field”. W radiu transmisja uroczystości ze święta państwowego. Martyr’s Day – Dzień poległych. Termin zbiega się z rocznicą katastrofy helikoptera, w której zginął pierwszy prezydent Sudanu Południowego – John Garang.