Powinienem napisać „i o seksie”, żeby mieć lepsze wyniki oglądalności. Niedziela – a więc o 18:00 minie tydzień, odkąd wysiadłem z samolota i ucałowałem ziemię południowosudańską. Czas na krótkie resumé i odpowiedzi na pytania publiczności.

Dziś w radiu było nad wyraz spokojnie.

Jeden DJ i jeden technik, który musiał zresztą polecieć po żonę na lotnisko. Więc siedziałem i z nudów narysowałem mapę jak uprzednio.
Potem zeszła się reszta brygady techniczno-IT, więc mogłem rozpocząć szkolenie z zakresu programowania stacji. Są problemy – jak choćby to, że szef muzyczny ma gdzieś hasło „playlista” i nie zamierza korzystać z żadnego wspomagacza. „Niech coś wybiorą” – powiada i wraca do swojej kanciapy. Sęk w tym, że radio ma grać 24/7. Co było robić – system kart rotujących z trzech kategorii załatwia sprawę. Nie ma co prawda żadnej kontroli nad tym co zagra, ale tez nikt kontrolować nie chce.
Szybko było po szkoleniu, bo po pierwsze bez obecności szefa programowego nie można nic zrobić na poważnie. Po drugie, moi uczniowie poprosili o wcześniejsze zakończenie zajęć z uwagi na kaca. Nie byli wprawdzie na wycieczce w browarze, ale też widzieli produkty z bliska.
Wróciłem do oboza koło 15:00. Dopiłem resztki koli i siadłem we fotelu. Trzask, trzask, trzask… Znam skądś ten sound. Za płotem jakiś kretyn wziął się za wypalanie trawy. Ogień dobił prawie do ogrodzenia z trzciny, ale jakoś go odegnał. Spodziewam się teraz wizyty węży z pobliskiej łąki. Majki – zarządca terenu – zrobił zawczasu dołki w ziemi. „Lepiej dać im bezpieczną dziurę w ziemi, niż potem samemu szukać schronienia”. True.
Rotten pyta, czy mogę mu kupić Dżembę od miejscowych. Z prezentami zasadniczo jest problem tutaj. I potwierdzili to moi amerykańscy współbiesiadnicy. „Oni niczego tu nie produkują, więc jak chcesz kupić coś dla rodziny, to kup w Nairobi”. Problem w tym, że nie wracam przez Nairobi. Prezentów muszę nabrać w Addis-Abebie.
Co zatem się tu produkuje. Po drodze do radia widuję:
gości, którzy zajmują się miesem. Typowy obrazek: szałas, obok pniak, siekiera, na pniaku kawałek kozy. Potem jadąc w drugą stronę: szałas, w szałasie koleś, pniak pusty, w szałasie na drucie wisi poćwiartowana koza
kolesi, którzy zajmują się kamieniami. Kamienie wykorzystywane są jako budulec do przedziwnych tu konstrukcji. Jak cię stać na kamień, to jesteś gościem. Serio – kamienie obrabiane są ręcznie, ktoś je musi przynieść, wcześniej połupać. Jest tu więc po drodze gościu, którzy siedzi pod drzewem i ma dwie sterty kamieni. Małe i duże. Jest stary i zmęczony, dziś skończył wcześniej

 

dzieciaki zajmujące się ziemią. Ziemia tutaj nie jest czarna, tylko ruda. Jak dokopiesz się do czarnej, to masz przychód brutto. Na zdjęciu ich miejsce pracy – w porze południowej wydobycie ustaje, bo jest zbyt gorąco. Zresztą i tak nie miałbym siły cyknąć im zdjęcia.

Mija tydzień, odkąd tu zlądowałem. Przez tydzień udało mi się m.in.:

  • spróbować amerykańskich „pancakes” z syropem klonowym; obrzydliwe – ni to słodkie ni to słone
  • Pan ma relaks
  • nie próbować odgadnąć z jakiego zwierzęcia wydobywają bekon do jajecznicy
  • obejrzeć 1 cały film bez lektora (w telewizorze, „Punisher”, całkiem niezły jak na ekranizację komiksu)
  • upić się przykładnie z nowymi kolegami i dowiedzieć się, że alkohol rozluźnia słownik jęz. angielskiego
  • wypalić cygaro kubańskie, jeden sztuk
  • zobaczyć, że można używać systemu emisyjnego w sposób niezgodny z instrukcją obsługi i jednocześnie nie uśmiercić go przez blisko rok
  • zauważyć, że praca z ludźmi sprawia przyjemność
  • zobaczyć, że to, co robię jest komuś potrzebne