Niestety, wszystko co mogę powiedzieć o swoim stanie na dzień piątek, 9 grudnia 2001 to zwrot, którego używają moi amerykańscy sąsiedzi i po części gospodarze: „I got shitfaced”. 

Coraz bliżej święta...

Zaczęło się niewinnie – od mocno nieudanej kolacji, na którą podano grilowaną jagnięcinę. Jon się wypisał i poszedł spać, wcześniej wieszając w bufecie światełka choinkowe, mamy więc atmosferę. Zjadłem same ziemniaki a koledzy opędzlowali strzępy, których wcześniej nie spalił nasz kucharz o dźwięcznym imieniu Ramadan. BTW: zmienniczką Ramadana jest Charity – niewiasta, której imie pokrywa się z osiągnięciami, o czym później. Tymczasem posiłki zeszły i pomyślałem, że dobrze będzie, jeżeli poczęstuję koleżeństwo „próbkami” z Polski. Była więc żołądkowa gorzka w wersji mint i deluxe oraz, naturalnie, „Żubrovka”.

Naturalnie, przegrałem.

Pomysł chwycił, a w odpowiedzi Stefan (koleś przeniesiony tutaj z Bośni do nauczania miejscowych policjantów) przyniósł kości i rozpiskę do gry w „10 tysięcy” oraz pudełko cygar różnych kubańskich producentów.  W życiu nie grałem w głupszą grę, ale w miarę jak schodziły kolejki, bawiłem się coraz lepiej. Nie przeszkadzało mi ani to, że nie palę cygar ani to, że nie potrafię policzyć oczek na kostkach. Na stole pojawiła się dla odmiany Stoliczna, potem jeszcze coś, w międzyczasie złamałem zasadę, by nie mieszać wódki z piwem… O siódmej rano musiałem wstać.

Zgodnie z oczekiwaniami, śniadanie spożyłem samotnie. Charity widząc moje męki przyniosła płatki kukurydziane i mleko. Więc już znam źródłosłów jej imienia.
W radiu był tylko jeden zainteresowany nauczaniem początkowym – szef techniki. Też skacowany i naciskał, żeby skończyć wczesnym popołudniem. Poza tym bardziej niż lekcją zainteresowany był telefonem z androidem. Tutaj wszyscy używają albo jakichś chińskich no-name’ów albo nokii. Widziałem tylko jedno blackberry, o całej linii smartfonów należy zapomnieć. Powód – jest banalny. Prąd. Telefony mogą sprzedać tylko ci, którzy mają do zaoferowania telefon, który obsługuje najlepiej dwa SIM-y na raz i ma baterię którą trzeba ładować raz na trzy dni. Jednosimówka powinna „chodzić” dni siedem, żeby dnia szóstego można było podjechać do miasta i naładować baterię w jednej z przydrożnych budek. Brak prądu jest tu na porządku dziennym. Moi rozmówcy winą za to obarczają rząd, który nie chce zliberalizować rynku. W efekcie, jest tak – cytuję: „Najpierw płacisz im abonament za prąd – 30 baksów –  żeby elektrownia mogła kupić ropę do generatora. Potem włączają Cię na dwa dni, żebyś się pocieszył prądem. Potem prąd znika, żeby mogły się nim nacieszyć władze. Pod koniec miesiąca włączają cię na dwa dni, żebyś poczuł się w obowiązku zapłacić abonament”. Każdy, komu zależy na prądzie ma przy domu generator.

Kiedy dowlokłem się do obozu, zobaczyłem całe towarzystwo przygotowujące motocykle do drogi. Cierpiący po wczorajszym wieczorze mocno się zdziwili, widząc mnie wracającego z pracy. Sami dopiero co wstali… Dowlokłem się do lodówki i zobaczyłem, że przy barku siedzi zarządca tego przybytku, niejaki Mikey w towarzystwie swego kolegi i jego koleżanki. Przywitałem się i zanurkowałem w lodówce przeklinając pod nosem zegarek, którego nie ustawiłem na 13:00, o której wydają tu lancz. – Jadłeś? – zapytał nieoczekiwanie Mikey. – Nie. – Czekaj, powiem Charity, żeby coś ci zrobiła.Hm…  Tego się nie spodziewałem. Po pięciu minutach dostałem jedzenie. Nie było to nic z rozdzielnika, tylko obiad, którym ugościł swoje koleżeństwo kierownik obozu. – Masz szczęście, my już jedliśmy, musisz zjeść co zostało, a zostało więcej niż sporo. Gdybym powiedział, że zjadłem ze smakiem, to byłoby to „wielkie semantyczne nadużycie”. Pochłaniałem to, co dostałem w akompaniamencie docinków o „specjalnym traktowaniu” oraz „dyskryminacji amerykanów”. Wow, to było coś, ale nie opowiem nic, bo nie mam pojęcia co to było, z czego to było zrobione, było po prostu fantastyczne:

Motórzyści czekali na mnie cierpliwie i o 14:30 wyruszyliśmy na wycieczkę do miejscowego browaru. To z niego mamy tu piwo „White Bull” i gazowany napój ananasowy o smaku ananasowym, którego jestem głównym użytkownikiem. Browar mieści się zresztą naprzeciwko radia, zaraz za kampusem Uniwersytetu w Jubie.

Pedzą buteleczki

Browar jest najbardziej cywilizowanym miejscem w okolicy. Mają tu gładki mur, malowane ściany, porządek na placu oraz trawniki. I całkiem nieźle wymyślony system zasilania w surowce.
Woda czerpana jest z Nilu zdalnie sterowanymi pompami – kiedy poziom w zbiornikach przy zakładzie sięgnie 90%, system zabezpieczający przed przelaniem wysyła radiem sygnał do pomp, żeby dały spokój. Następnie mocno zamulona woda poddawana jest uzdatnianiu przy pomocy chemikaliów, które ściągają muł na dno zbiornika. Następnie, odfiltrowana woda trafia do chlorowania, żeby pozbyć się zarazków. Następnie do zestawu filtrów, żeby pozbyć się chloru. Daje się ją pić – zresztą pije tę wodę cała okolica, bo browar dzieli się nadwyżkami wody i energii elektrycznej.

Odpoczynek po zwiedzaniu...

Energia z generatorów na ropę – nie ma tu innej opcji, żeby zapewnić wystarczająco energii dla takiego zakładu. Chodzą non-stop. Kolejnym surowcem, którego tutaj nie ma jest dwutlenek węgla do gazowania napojów. Robią go sami i odzyskują m.in. z procesu filtracji wody, następnie magazynują w wielkim balonie. Na zbiornikach z ropą – panele słoneczne. Zasilają UPS-y oraz światła na bramie. Wszystko nieźle obcykane. Piwo absolutnie lokalne. Nie eksportują, nie licencjonują, tylko butelkują.
Po wycieczce przewodnik zaprowadził nas do drugiego sektora, który jak się okazuje, wynajmują turystom – domki z pokojami, siłka, dancing, rzutki, telewizor, piwo. Tam spędziliśmy popołudnie.

Jutro zaczyna się moja droga przez mąkę. Programowanie ramówki. Pójdę spać wcześniej.