Zamiast samolotu – przegrzany pekaes, zamiast hotelu – kemping, jedynie radio jest prawdziwe. Witamy w Sudanie Płd.
Ta historia zaczyna się na JFK, zanim jej posłuchasz na razie się nie śmiej. Ale po prawdzie cała ta wyprawa zapowiadała się wariacko już od samego początku. Wystartowałem nietypowo – z dworca kolejowego w Puławach. Jak się wkrótce okaże, jest bardzo krótkie połączenie pomiędzy wystrojem wnętrza poczekalni w tym obiekcie z wystrojem wnętrzna międzynarodowego portu lotniczego w Dżubie. Ale na razie mamy PKP, konduktora sapiącego pod nosem „o Boże…” na widok e-biletu i kolejkę do samolotu, bo przecież zaraz ucieknie.
Pierwszy przystanek to Frankfurt. A ponieważ lecę etiopskimi liniami lotniczymi, linie polskie nie są w stanie mnie odprawić i wydrukować biletu. Zresztą, etiopskie też nie. Nie ma mnie w ewidencji on-line. We Frankfurcie błąkam się dobre pół godziny, by znaleźć czynne okienko z czekinem. Koleś za biurkiem lojalnie uprzedza, że może mi dać jedyne miejsce jakie zostało. Jak się nietrudno domyślić – najgorsze. Witamy w Ethiopian Airlines. W schowku nad moim rzędem załoga zorganizowała sobie składzik. Moim rzędem jest ten zaraz za kiblem. Siedzę więc za ścianką z dykty, wciśnięty między dwóch kolesi. Rozprostować nogi można do ścianki. Rozprostować ręce można do najbliższego kolesia – czyli nie można. Pozostało wcisnąć na uszy słuchawki, mimo jazgotu wokoło Kamp! uśpił mnie skutecznie. Obudziłem się spocony na kwadrans przed lądowaniem, ze zdumieniem obserwując ludzi pozawijanych w kocyki (swoją drogą Etiopczyk ma te kocyki niezłe, rozważam siódme przykazanie). Jeszcze wizyta w kibelku i tu zdziwienie, bo kibelek oferuje m.in. automat do żyletek. Ile to coś ma lat, wolę nie pytać.
Wysiadka. Terminal 2 w Addis Abebie z wierzchu wygląda jak nowy terminal na Okęciu. Szkło i stal. W środku – przypomina halę „Nova” w Lublinie. Pod dachem z blachy falistej umieszczono dziesiątki boksów z napisem „Duty Free”. We wszystkich jest to samo – wóda i czekolada. A, i jeszcze klapki i czapki. Z Hajle Selasje, naturalnie. Przez 10 minut koło jednego z nich udaje mi się złapać Internet i gniazdko z prądem. Radość nie trwa długo – właściciel sieci zorientował się, że ma pasażera na gapę.

Pozostaje czekać i pomyśleć o zjedzeniu czegoś. Przewidziałem problemy z żywnością. Jest tu kilka obiektów gastrono, ale żaden nie wychodzi poza drinki. Jest „London Cafe & cośtam Restaurant”. Obiekt przedziwny – po lewej stoliki przykryte ceratą. To restaurant. Po prawej parasolki a pod nimi ciężkie fotele. To London Cafe. W London Cafe można zjeść pizzę. Obok, stoją dwie lodówy – jest tam pepsi, którą naturalnie biorę. 2$ – zagraniczna płyta, polska cena. Pepsi nie smakuje jak pepsi – raczej jak oranżada z wesela zabarwiona dla jaj. Nieważne, trzeba coś zjeść. London Cafe – nieczynna, bo to siódma rano w niedzielę. Restauracja – daj spokój. Wyciągam z plecaka batona i kanapkę, którą skitrałem w na trasie do Frankfurtu. Włączam też radio, żeby się z nudów całkiem nie zabić. „105,3 AFRO FM”. Katolickie radio – do 10:00 było nawoływanie do czynienia dobra a potem… przedziwna audycja „Nutrition News” o nowinkach w odżywianiu. No, ale w końcu to Etiopia.




12:00 postanowiłem udać się do samolotu, który zaplanowano na 14:15. Tu zonk – nie ma go na rozkładzie jazdy. Po chwili orientuję się, że to nie ten terminal. Fak. Idę w kierunku Terminala 1. „Ser, tędy nie wolno” – choć strzałka mówi wyraźnie jaki jest kierunek. Wracam na Terminal 2, do sekurity, która oznajmia, że mam iść na dół. Na dole jest nic. Oraz drzwi na płytę. Na płycie dowiaduję się, że powinienem z samolotu którym przyleciałem wsiąść do busa na Terminal 1. Pięknie. Ale spoko, czekaj pan. Gwizdnięcie na palcach i już podjeżdża przegubowiec. Jadę na Terminal 1. 300 metrów. Po drodze mijam jakiś jubel – ktoś ważny przyleciał, gra i tańczy zespół z Komańczy. „Go, go” – popycha mnie jakiś koleś, widząc, że robię dokumentację z tego jakże ważnego wydarzenia (wideo później…).

Terminal 1 to tutejsza wersja „Etiudy”. Sporo bajzlu, jakieś rozwalone fotele rzucone w kąt, siedziska dla podróżnych, bar serwujący pizzę (z lodówki). A same lodówki są udekorowane wędliną, którą można sobie kupić nawet na plasterki. Normalnie, jak w GS-ie.
Z bramki do bramki, sytuacja się zmienia, w końcu trafiam do samolotu do Juby. Tu szok, bo samolot sztuka nówka. Rocznik 2010. Z ładnymi czarnymi śmigłami i nawet posiłkiem, co nie jest bez znaczenia. Godzinka czterdzieści i już lądujemy na lotnisku w Dżubie, gdzie okaże się, że wszystko co wiedziałem o lotnictwie cywilnym mogę sobie wsadzić.
Bo oto trafiam do międzynarodowego portu lotniczego o wymiarach 10×10. Metrów. W środku panuje zaduch pomieszany z wonią ciżby i kibla, z którego ktoś wyrwał drzwi. Pewnie, żeby zwiększyć rozmiar dworca. Po prawej stronie znajduje się skaner do bagażu. Bagaż dowożą ciągnikami, zrzucają na taśmę. Na tę samą taśmę trzeba położyć plecak, żeby go zeskanowali i narysowali krzyżyk kredą. Po wylocie ze skanera bagaż trafia… nie na taśmę, a na rząd ustawionych obok siebie stolików, z których torby wyrywają sobie miejscowi i podają gdzieś dalej. A więc to potrwa – może w tym czasie ruszę po wizę.

– Masz pan wizę? – Nie. – To do kolegi obok. Tu kolejka. Ale stoję. Po kwadransie dobiłem do okienka. – Sorry, no visa, we work from 8 AM to 4 PM. Przyjdź jutro, masz tu pokwitowanie, należy się sto baksów.
Wyleciał bagaż. Uciekam zanim wyłapią go miejscowi.
– Zabiorę Cię do Jona – mówi Lemmie, który jest kierowcą radiowym i na szczęście nie rajdowym. Ruch tu mniejszy niż w Kampali, ale nie mniej niebezpieczny. Jak się za chwilę dowiem, wiele rzeczy w nowym państwie sudańskim wciąż pozostaje poza regulacjami. Do rzeczy tych należą m.in. prawa autorskie i prawa jazdy.
Zgodnie z opisem na zaproszeniu, miał być hotel z pełnym wyżywieniem itd. W praktyce jest coś w rodzaju ośrodka wypoczynkowego nad jeziorem Firlej. Zespół domków. Co nie jest złe, bo po pierwsze – nikt nie drze ryja w nocy, po drugie – są to domki nowe, a więc standardem przewyższają Speke. Jest czajnik, kuchenka gazowa. Na śniadanie dostajesz to, co chcesz, bo nie ma centralnego rozdzielnika. Rozdzielnik jest wieczorem, kiedy jesz to, co dostaniesz. Potrawy powtarzają się cyklicznie. Jest telewizor i mieszkam przy routerze wi-fi. 128kbps symetrycznie – pierwszy raz coś takiego widzę.
A, najważniejsze – towarzystwo. Cały ten kompleks jest wynajęty przez amerykański rząd, który sprowadził tu różnych fachowców d/s budowania lepszego jutra. Jest więc koleżka z Bośni, którego tu przenieśli, jest też amigo który przyjechał z Afganistanu. Jak się za chwilę okaże, barwna postać. 10 lat w Polsce, zna brzydkie wyrazy, pił i jarał blanty ze Staszkiem Sojką i sypie stawkami za koncerty polskich gwiazd. Pracował dla RMF, zna Nieustraszonych Łowców i ma żonę Polkę.
– Wiesz, tu w tym naszym kempingu jest nuda. Jon idzie spać z kurami, bo rano wstaje, ale wiesz co, kilometr dalej jest taki sam ośrodek jak ten nasz, tylko z basenem i dziwkami. Skoczymy tam któregoś wieczora, co ty na to?
Zapowiada się przygoda.