Ostatni dzień musiał być przypałowy. Wstałem zgodnie z planem i z lekka obsuwą udałem się na zakupy. Do zrealizowania były nastepujące pozycje: sukienka dla czterolatki, jakieś krafty dla jej matki, kawa dla Padre i zupka dla Chyla. Pod hotelsem namierzył mnie posiadacz pajero, który za cenę taksówki miał mnie zawieźć do sklepów a potem do hotelu i radia. Później okaże się, kłamał, jak każdy taksówkarz.
Najpierw bankomat. Bankomat odmówił wydania więcej niż 10 tys. szylingów. Zapomniałem doładować niezawodnej karty inteligo, został więc mastercard mbanku. „Darmowe wypłaty na całym świecie” – przeczytałem w ulotce. W Ugandzie zwłaszcza darmowe, bo nie ma tu nigdzie bankomatu obsługującego mastercard. Snułem się od maszyny do maszyny, by po szóstej próbie zauważyć kantor. Pomacałem się kieszonce, została przecież resztówka z wizy wjazdowej. No to ognia.
W sklepie z suwenirami w ramach sukienki dla czterolatki dostałem taką śmieszną w brązowo-żółte paski. Ale jej nie kupiłem. Była OK, ale coś mi powiedziało, żeby nie brać. Potem odmówiłem także zakupu chusty. Potem zgasło światło, bo brak prądu to tutaj rzecz powszechna. Kupowałem więc z latarką w ręcach, coś nawet stargowałem. Zapomniałem tylko kupić coś sobie. Potem czas na spożywczy, gdzie zapomniałem oddać butelki. „Na pewno chce pan to wywieźć?” – zapytał ochroniarz na lotnisku wyjmując flaszkę po pepsi z plecaka. Nie zauważył jednak, że w plecaku mam nóż, co zatrzyma mnie na później na lotnisku w Amsterdamie. Ale zanim to się stalo, dotarłem do radia, gdzie czekał na mnie zapasowy informatyk, z poważną miną prowadzący mnie do marketingu. Tam musiałem zrobić demo systemu do reklam. System potęga, ale w trzy godziny to se można… Muszą douczyć się sami.
Pozostały czas spędziłem z działem technicznym Central Broadcasting Services, pokazując wszystko, co zmieniło się w AudioVaulcie od wersji 6.8 do 9.2. Upgrade, w którym brałem udział to pierwszy od 1997 roku. Mój wykład był tak porywający, że po godzinie zebrani w sali usłyszeli jak ktoś w kącie tnie komara. Szef techniczny. Wyszedlem o 19:30, czekal na mnie juz umówiony kierowca. Uściski dłoni, wymiana wizytówek i nieoczekiwany prezent od jednego z pracowników, którego żona bardzo przejęła się marzeniem polskiej czterolatki, aby mieć prawdziwą ugandyjską sukienkę.
Na drogach jak zwykle – zgęstka. Za miastem przypomniałem sobie o kawie. Odwiedziłem w sumie z sześć „supermarketów”. W dwóch była kawa, ale tylko mielonka. Obok widoki nieziemskie – dziewczyna robi podpłomyki dla miejscowych siedzących pod sklepem, obok za płotkiem jakis młodziak diluje mięsem – ma tylko ćwiartkę krowy wiszącą na drucie. Obok waga z odważnikami, taka „analogowa” i siekiera. Za kolejnym płotkiem stoją dwa obskurne stoliki, na nich jakieś posiłki, przy świeczkach siedzi dwóch jegomościów. Na płocie tabliczka „restaurant”. Połowa straganów i sklepików mijanych po drodze do Entebbe pracuje po zmroku o jednej świeczce. Przestałem szukać kawy i dziwić się, że w markecie jest tylko mąka i ryż.
Chwilę później stoimy w kolejnym korku – mryga niebieska szklanka, na szosie rozjechane banany. Znów jedziemy, wyprzedza nas policyjny pick-up. „Wiozą rannego” – mówi kierowca. Wiozą na „pace”, bo najbliższy szpital koło lotniska, szkoda czekać na karetke z Kampali. Dziś sobota. Korki.
Kawa była na lotnisku. Potem była wegetacja na bramce, by o 23:30 wylecieć. Tym razem nie pakowano nas z rękawa, tylko po schodkach – dobra okazja by przyjrzeć się samolotu z bliska. A potem niewiele pamiętam. Otrzeźwienie nastąpiło o 5:50, na Skipolu. Scyzoryk. Zauważyli go też kolesie z security. Zaproponowali wyrzucenie go do śmietnika, lub powrót do odprawy. Nie mogę wyrzucić, bo nie mój. Z odprawy odbili mnie na security. I znowu na odprawę. Po godzinie takiego rodeo udało się odprawić bagaż z nożem bez dodatkowej opłaty. Potem tylko dwie godziny czekania na samolot w towarzystwie 50-latków z Polski z wracających z wycieczki z Egiptu. Polskie zoo. Dowiedziałem się, że Air France KLM to dziadostwo, że kiedyś tacki były trzy razy większe i można było zamówić wódeczkę i ogóreczka. Szczęśliwie, siedzieli z tyłu. Warszawa. I problemy z remontem Dworca Centralnego nie mogłem znaleźć busa. Skąd do cholery jeżdżą teraz busy? Lądując w Warszawie o 12:30, do domu dotarłem o 19:00.
Co by tu jeszcze. Aha, no tak. Prezent z Ugandy, naturalnie.
W kopercie, którą dostałem w radiu, były trzy rzeczy.
Pierwszą jest ręcznie obszywana, lniana koszula z krótki rękawem. To dla mnie! Drugą – wielka chusta, z której ucieszyła się pani domu. I wreszcie, małe kolorowe zawiniątko. Taka mała śmieszna sukienka w żółto-brązowe paski.