W sobotę wieczorem, zciuchany jak szmata podłogowa, dobiłem do kontenera i spakowałem plecak. Zapłaciłem za hotel i spróbowałem się odprawić. „Proszę odebrać bilet w okienku” – napisał komputer. Jak się miało okazać, należało oczekiwać nieoczekiwanego.

Jako że mój plan początkowo nie zakładał przedłużenia wizyty o dzień roboty, do dyspozycji miałem tylko dostępne w soboty zabawne połączenie turbośmigłowym dehavillandem do Entebbe w Ugandzie liniami Ethiopian, skąd dalej miał mnie zabrać Emirates najpierw do Dubaju, a następnego dnia do kraju. Początek podróży przeprogramowano na niedzielę, na godz. 13:00. Rano, na luzaku, pojechałem do radia uściskać się z chłopakami i raz jeszcze powtórzyć materiał. Nie dostanę za to kasy, ale ci kolesie naprawdę są spoko. O 10:30 odmeldowałem się, wpadłem oddać klucze i pożegnać Krystiana i Angeskę. O 11:20 byłem na lotnisku. Odprawa zajmuje chwilę bo trzeba dopchać się do stoliczka, odczekać swoje, potem odwrócić się na pięcie do okienka wizowego, potem cofnąć się do wejścia i przejść przez skaner. Łącznie 20 minut, aby potem przez godzinę z hakiem czekać na samolot. Zatem o 11:20 staję z moją rezerwacją przy stoliczku i słyszę takie słowa: boarding został zakończony, przegapiłeś samolot. Ale… przecież odlatuje o 13:00. Nie, o 12:00, nie można już na niego wejść. Pięknie, zważywszy że dzień wcześniej odwołali lot i przesunęli mnie na kolejny dzień. – Są jeszcze dwa dzisiaj, o 13:30 i 14:00. Ale do Addis Abeby – dodał kolo przy stoliczku, tak jakby było mi wszystko jedno dokąd lecę. Przyznam, że zgłupiałem – nie dostałem żadnego ostrzeżenia, ani emaila od agencji biletowej, że będą problemy. Na szczęście miałem telefon Krystiana i czekającego kierowcę – na wszelki wypadek. – Nie ma sprawy, wracaj, coś wymyślimy – rzucił do telefonu.
Szkoda mi było tego niekiepskiego połączenia do Warszawy, zapłaconego hotelu, ale co zrobić – agencja biletowa nie odpowiada. Jak można prowadzić taki biznes nie mając czynnego okienka w niedzielę – nie mam pojęcia. Kiedy dojechałem na bazę, dostałem do ręki klucze i w tym momencie Agnieszka zapytała: – to dlaczego lecisz jakimś Ethipianem, nie było wygodniej zarezerwować FlyDubai do Dubaju? Flajdubaj lata tylko trzy razy w tygodniu: we wtorki, w piątki (kiedy przyleciałem) i w niedzielę. Jako że miałem startować pierwotnie w sobotę, nie był brany pod uwagę. Teraz mógł.
Cytując klasyka Jendrasa: „chujtam”. Wyciągłem kartę i kupiłem sobie ten bilet do Dubaju, który miał odejść o 15:40. Raz jeszcze poprosiłem kierowcę o to by poczekał na lotnisku, zabrałem telefon i udałem się po bilet. Miły jegomość sprawdził w swoim komputerze, że jak tylko dolecę do DXB, powinienem pójść do okienka i poprosić o brakujący bilet do Warszawy. Zdałem telefon, pożegnałem kierowcę i poszedłem siedzieć w sali odlotów. Niewiele się zmieniło. O, pardon, to jednak wiele – klima na chodzie. Ciekawostka: ile trzeba ustawić na klimie w takim miejscu, żeby czuć przemiły chłód? Odpowiedź to 28 stopni.

O 15:00 stało się jasne, że samolot nie odleci o czasie. Cały ten bajzel z powodu UN i innych organizacji, które poustawiały tu wielkie samoloty. Ale za to miałem okazję posłuchać kołującego i startującego iła 76. Jest czego posłuchać.
Załadunek pasażerów zakończył się o 15:55. Trochę podgonił po drodze, więc był prawie o czasie w Dubaju, gdzie czekała mnie niemiła niespodzianka. Telefon z Polski, z którego dowiedziałem się, że nie mam biletu do Warszawy. „Próbowaliśmy się dodzwonić”. Jasne, po wylocie samolotu, na który się spóźniłem. Pani w okienku na lotnisku potwierdziła dane z emaila – najpierw nie mogła mnie odnaleźć w systemie, a kiedy już znalazła, wtedy okazało się, że moje bilety na odcinku Dżuba – Entebbe – Dubaj, mają status „zawieszony”. Jak tylko Ethiopian wzbił się w powietrze beze mnie na pokładzie, system zablokował ten i pozostałe bilety. Nauczka na przyszłość: nie ruszaj się z miejsca, zapłać frycowe za spóźnienie, przebukuj.

Kolejne okienko transferowe, kolejna odmowa wydania biletu. – Proszę skontaktować się z biurem, które sprzedało bilety, my nie mamy dostępu do rezerwacji – usłyszałem od Emirates. Wkurzony poszedłem do hotelu. Przynajmniej ten działał. Po krótkiej walce z wi-fi, udało się skontaktować z ticket office. „Niestety, nie możemy dokonać zmiany, ponieważ nie mamy dostępu do początku pana podróży, usługa pozostaje w dyspozycji Ethiopian”. Słuchawka, telefon do Ethiopian. Parnik na infolinii tłumaczy mi, że bilet jest całą podróż, więc muszę zacząć w Dżubie, wtedy będzie OK. Jasne, wsiądę w pekaes do Dżuby i tam się załapię na wczorajszy samolot. Jakieś pomysły jeszcze? – Jedyne co mogę, to przekierować pana do biura, w którym kupił pan bilet, żeby zdjęli status zawieszony. My tego nie możemy.

Na zegarze 2:30 rano a ja patrzę na możliwości rozwoju sytuacji: jeżeli bilet jest nieaktywny i nikt nie jest w stanie go przywrócić, to oznacza, że jutro nic nie zmieni. Mam dwie opcje: pójść spać i spać do dwunastej, czekając że coś się zdarzy, albo kupić kolejny bilet na przykład na lot przez Katar o 2230 w poniedziałek. Po jednej przesiadce byłbym w Warszawie o szóstej rano we wtorek. 490 dolarów, na całą podróż jedna kanapka. Niehalo.

O 2:40 znalazłem transfer desk, przy którym jeszcze mnie nie widzieli. Tym razem wiedziałem już, że przez security przechodzi się na chama, kolesie przy taśmie docenili to, nie zaczepiając mnie w drodze powrotnej. Przy stoisku fulik – właśnie wysypali się ludzie z jakiegoś samolotu. Pięć po trzeciej wyklarowałem w końcu jakiemuś miłemu człowiekowi, w czym tkwi problem. Popatrzył chwilę w komputer po czym rzucił: – to nie problem, skasujemy tylko opłatę manipulacyjną za ponowne włączenie biletu do systemu, pan przejdzie do tamtego stanowiska. Koszt ponownego zaprogramowania biletu to połowa najtańszego biletu. Nie jest to może szczyt marzeń, ale czuję ulgę, że mój „Amazing Race” dobiega końca. Jako kutwę, ta nauka latania, będzie mnie jeszcze długo bolała po kieszeni. Ale nic, co mi się przytrafiło, nie było bez powodu. To się nazywa racjonalizacja chyba.

W prezencie od chłopaków z radia dostałem mapę Sudanu Południowego. Zwiniętą w rulonik trzymałem grzecznie aż do okienka transferowego. Tam położyłem ją na parapecie „na chwilę”. I została :-(

W samolocie do Warszawy czeka na mnie najlepszy serial, jaki do tej pory widziałem. „Halt and catch fire”. To co tygrysy lubią najbardziej. Ciekawa historia, wyraźne postaci. USA, lata 80-te, narodziny branży komputerowej. Już nie mogę się doczekać na trzeci odcinek.