niedziela

„Niedziela, łeb napierdziela”.  Ale nie od alku – dzwonią telefony w środku nocy. Efekt – w niedzielę wstałem o 3 rano, w poniedziałek o 2 rano, wtorek jest pierwszym dniem, kiedy rzucenie telefonem o ścianę skutkuje pobudą o 7 rano. Wróćmy jednak do niedzieli. 

Niedziela miała być dla nas odpowiedzią, czy mamy szukać nowego produktu do sprzedaży, czy uzbroić się w cierpliwość, choć ta jest już na wyczerpaniu. Spotkanie dla dealerów miało dać odpowiedź i częściowo dało, częściowo było terapią. W każdym razie zrobiłem notatki i cierpliwie oczekiwałem na to, czy zobaczę te wszystkie nowości na stoisku w postaci folderów z napisem „coming up”, czy będę mógł nimi się pobawić.

Przyszedł czas na czas wolny, który wykorzystaliśmy na spenetrowanie hallu północnego centrum konferencyjnego, gdzie wydawali identyfikatory. „What’s your name? Polska?” – w taki sposób można się wystawić na strzał, podając zamiast dowodu osobistego prawo jazdy. Na samym NAB niedziela jest jeszcze czasem niezłego bajzlu – stanowiska się rozkładają, kable podłączają a zamiast konsoletą można się pobawić wózkiem widłowym. Uciekliśmy więc stamtąd.

Moja poprzednia wizyta na NAB poprzedzona była silnymi perypetiami rodzinnymi. W czwartek wyprzedawałem krowy i świnie, w piątek musiałem wylatywać. W efekcie odzyskałem przytomność w czwartek, kiedy trzeba było wracać. Pamiętam niewiele i z Wielkiego Kanionu, i z samego Vegas. Mam nawet takie zdjęcie jak tnę komara w autobusie, z którego miałem oglądać atrakcje turystyczne.
Samo miasto jest tak wielką betonową pustynią, że zupełnie nie nadaje się na piesze wycieczki. Jak Sosnowiec z połowy lat 90-tych, gdzie żeby wrócić do domu ze sklepu trzeba było brać autobus. Przejście do hotelu do hotelu to zdarcie zelówek, a w nocy zamiast wracać lepiej rozbić obóz.
Dlatego tym razem mamy do dyspozycji samochód. I zaraz po wyjeździe z wypożyczalni można się zorientować, że miasto zostało zbudowane właśnie pod kątem użytkowania go samochodem. I pewnie nie zauważyłbym tego, gdybym nie dostał kluczyków.
Najtrudniej było nauczyć się, że prawą rękę trzeba przywiązać do fotela i nie dotykać drążka skrzyni biegów, bo można zaliczyć wjazd w dupę nagłym zatrzymaniem (jedynka, sprzęgło, czemu stoimy?). Mało brakowało w każdym razie, żebym został wjechany. Po opanowaniu tej sztuki, jakoś idzie. Chyba nawet mógłbym mieć taki samochód. W sensie automatyczny.
Główne ulice mają minimalnie cztery pasy. Skręty w lewo – dwa pasy, skrajny lewy zawsze do zawracania. Dzięki czterem pasom, da się zawrócić tym, czym jeździmy, pojazd ma promień skrętu jak ciężarówka. Lusterka w tej tojocie – to osobna opowieść. Dość powiedzieć, że martwe pole mają tak wydajne, że pierwszego dnia mało nie zabiłem motórzysty na hajłeju.
Z początku nie mogłem zrozumieć pokrętnej logiki w ustawieniu świateł na skrzyżowaniach (zupełnie jak wody w kiblu, o czym jeszcze napiszę). Okazało się, że również tutaj Amerykanie mają tendencję do ułatwiania sobie życia. U nasz, ruszają jednocześnie samochody z dwóch kierunków. Chcesz skręcić w lewo – czekasz do momentu, gdy ktoś Cię przepuści, albo do spisania protokołu przez policjantów. Tutaj sygnalizator działa tak: najpierw kierunek pierwszy – prosto i w lewo, potem drugi – prosto i w lewo, potem trzeci – prosto i w lewo, itd. W bardziej ruchliwych sytuacjach, jest #1 prosto, potem #1 lewo, #2 prosto, #2 lewo itd. Czeka się trochę dłużej, ale za to nie trzeba kombinować. Nie ma strzałek w prawo, ale jeżeli z lewej nikt nie jedzie, to wolno opuścić skrzyżowanie. Ciekawie też ma się sytuacja ze stopem – nigdzie nie udało mi się zastosować reguły prawej ręki. Za to działa „jadę, inni poczekają”. I czekają. Tą właśnie metodą dotarliśmy do sklepu z wyposażeniem sportowym, gdzie udało mi się w końcu pomacać torby timbuk2, żeby przekonać się czy sytuacje messengerskie będą dobrym rozwiązaniem dla rowerzysty. Przymierzyłem kilka – trudno odmówić pomysłowości i wykonania. Już miałem w ręku najwyższy model, już byłem przy kasie, ale coś mnie tknęło. Po włożeniu do niej „dwóch laptopów” czyli odważników z pobliskiej półki, sprawy się skomplikowały. Wygląda na to, że haj na timbuk2 polega na tym, że ci, którzy to kupili boją się przyznać, że utopili pieniądze.  Albo nie noszą laptopów. Albo noszą te torby na plecach pod szyją. Nie wiem, w każdym razie, jeżeli wrócę do tematu, to będzie to blahol.pl, bo sakwy rowerowe timbuk2 też nie nadają się do składaka – co ostatecznie zakończyło temat.

Na drugim końcu miasta postanowiliśmy kupić sima do telefonu, żeby mieć internet  w terenie oraz rozmowy za mniej niż więcej. Zacznijmy od tego, że nie ma prepaidu na Internet. Musisz być zalogowany pod swoim nazwiskiem… Za 1GB internetu + 250 minut rozmów, AT&T winszuje sobie miesięcznie 50$. Wyszliśmy stamtąd do T-Mobile. Tu internet unlimited (czyli 0,5 GB normalnie a potem zwalnia) oraz talk unlimited. 50 dolców. No dobra. „Jeszcze tylko opłata aktywacyjna i podatek”. Razem 62. „Zostaliście wydymani, endżoj”. Dedykuję ten akapit wszystkim, którzy narzekają na jakość i ceny usług w Polska. Btw., T-Mobile kosi tu 10 zł za minutę do Polski i 2 zł za SMS-a. Play łączy się przez AT&T za 5 zł za minutę i 1 zł za SMS-a. Używamy więc Skajpa i Wajbera.

Wieczorem zgarnęliśmy Hektora i innych amigos spod hotelu i udaliśmy się do stołówki meksykańskiej. Na miejscu okazało się, że jest nas dwunastka, w tym cześć nieanglojęzyczna. Ledwo dojadłem, ale było godnie. Donosili, dolewali, zaśpiewali sto lat, na naszych oczach w wielkiej misie wykonano głakamole. To chyba ono nie dało mi usnąć, kiedy o drugiej nad ranem obudził mnie telefon…

c.d.n.