IMG_20130406_083031

A jednak źle się wyspałem w tę stronę. Jest czwarta rano, wstałem na siku, poodpisywałem na e-maile, nie mogę spać, to jeszcze popiszę. 

Jak zwykle ta historia zaczyna się na dworcu Nałęczów, gdzie nie było tabletek przeciwbólowych, za to była drożdżówka ze srem. W pociągu towarzystwo z wyższych sfer – koleś przypominał Rossa z „Przyjaciół”, był nienagannie ubrany i miał dwie walizy. Obuwie zdradziło, że przeczytał podręcznik o tym, jak wybierać się w podróż. Też czytałem takie publikacje i dlatego jeżdżę w obuwiu pełnym a nie siateczce. Nogi pocą mi się tak samo, a błoto niestraszne. Tak czy tak, amigo roztaczał aurę wyższości, w końcu wręcz wyjął Herberta i „czytał” całą drogę. Chwilowo miałem dość laptopa, więc też wyjąłem książkę. Władimir Kantor – „Krokodyl”. Dostałem na urodziny. Czytam ją do poduszki od jakiegoś czasu. Dedykacja mówi, że dostałem na 25-te urodziny. Więc dlatego miałem luki w fabule.
Może sprawił to Kantor, a może przyciągam jakieś indywidua, bo na lotnisku przyplątała się jakaś Rosjanka, pytając gdzie może kupić kartę do telefonu. Trochę się zdziwiła, że dostała odpowiedź w ojczystym języku; wytłumaczyłem, że zaczynałem naukę jeszcze jak istniał sowiecki sajuz, ale po chwili jarnąłem się, że może nie mieć pojęcia o czym mówię. Amigo z PKP też odnalazł się na lotnisku. Stał jeszcze w ogonku do odprawy, kiedy poszliśmy zrzucić bagaż. Znaczy Prezes poszedł, bo ja jestem tu spakowany w jedną torbę na kółkach, plecak się rozwalił, więc nie mam wyboru.

 

Tym razem z Amsterdamu lecieliśmy Deltą. Było dość przaśnie. Zanim wsiedliśmy do samolotu, zostaliśmy wytypowani do rutynowej kontroli bezpieczeństwa. Dama z TSA zadała nam więcej pytań niż konsul podczas rozmowy wizowej. Dalej też było ciekawie. Samolot – staruszek portier, lekko zmęczona obsługa, kibel ze zajszczaną podłogą. Dwie godziny po haśle „cziken or pasta” sprawdziłem co dają w telewizorze. Fajne filmy – za kasę. Zostałem przy „Big Bang Theory”. Na trzecim odcinku zmniejszyli dawkę tlenu do kabiny. Obudziłem się w Minneapolis z bólem pęcherza. Prezes zasugerował zakup Uroseptu, po czym i jemu wyświetlił się taki dialog:

[suchar on]

– I need Urosept
– What sept?
– Juro-sept.
– Sir, we have only American-sept.

[/suchar off]

Przezornie umyłem ręce przed skanowaniem, więc tym razem security MSP Airport nie zaprosiło mnie do pokoju zwierzeń. Rubaszny jegomość wziął paszport, nie omieszkał zauważyć, że za dwa tygodnie mi się kończy, po czym zadał kilka pytań o cel wizyty. Rozmowa zeszła na tryb „luźna guma”:

– NAB Show, nie musi mi pan tłumaczyć… dwóch kolesi i Las Vegas, przerabiałem…
– Ależ, to nie jest to, o czym pan myśli…
– Wiem o czym myślę [huehuehue]… Hew fan.

Na pierwszym planie: tu mieszkamy. Na drugim planie: tam byśmy chcieli mieszkać.
Na pierwszym planie: tu mieszkamy. Na drugim planie: tam byśmy chcieli mieszkać.

I tak po czterech kolejnych godzinach zlądowaliśmy w mieście seksu i biznesu i dla odmiany nie jest to Świdnik. Kolejne dwie godziny spędziliśmy  wypożyczalni samochodów, czekając aż podstawią „coś małego” dla nas. Tu zdecydowanie wieczór należał do Azjatów, którzy wyjmowali jakieś niezerowe kwoty z automatów stojących w poczekalni. Aż ręka świerzbiła. Padł sygnał do wymarszu. Na parkingu chwilę szukaliśmy sektora, po czym Prezes kliknął pilotem. „Bipbip” rozległo się za plecami. Małym samochodem okazała się toyota highlander.

Tym razem opcja ekono skłoniła nas do wyboru tańszego lokum. Zamiast klasycznego hotelu – „suits”, czyli mieszkania z wejściem przez taras. Chwilę po wejściu milczeliśmy, próbując dopasować to do czegoś, z czym mieliśmy do czynienia. Mieszkanie w klasie San Lukesjo, katolickiego hostelu w Amsterdamie, do którego recepcji po pijanemu się włamywaliśmy po klucze, nie bacząc na kartkę „po drugiej rano zadzwoń po portiera”.  Prezes nie przytaknął. Chwilę się podrapał po głowie po czym wydusił z siebie: mnie to bardziej przypomina hotele w Afryce.

c.d.n.