tl;dr

Wchodząc do szopy po drewno zobaczyłem w kącie coś, co uświadomiło mi, że oto mija 25 lat odkąd usiadłem za sitem. Długa to była droga i – nie uwierzycie – do radia wiodła przez inne dostępne wtedy media.
Bo najpierw, jak byłem w siódmej klasie, w GOK-u kupili kserokopiarkę. Trochę się tam kręciliśmy z Wojtkiem z mojej klasy wtedy, więc ją stestowaliśmy. Tak powstała gazeta „Yo-Yo”, której pierwszy egzemplarz w ilości 7 egz. zeszedł jak to się mówi, na pniu. Sukces wydawniczy otworzył mi drzwi do maszyny do pisania w bibliotece oraz lepszego ksero w urzędzie gminy. W „Yo-Yo” naturalnie były różne nieinteresujące artykuły, także pewne niedyskrecje klasowe, ale najlepiej czytaną kolumną była „wielka epopeja klasowa”, którą dosmaczali – dzisiaj mogę zdradzić – Lidia i Tomek, i gdzie każdy z zainteresowanych mógł przeczytać o sobie poemat trzynastozgłoskowcem pisany (co tydzień o kimś innym). No, przesada z tym trzynastozgłoskowcem ale rymy „w gminie – słynie” też nie są takie złe, umówmy się. „Yo-Yo” zakończyło się wraz z ósmą klasą, a potem zaczęło się liceum, a w raz z nim regularny dostęp do sklepu firmowego upadającego „Kasprzaka”. Przełożyło się to na zakup importowanego z Niemiec (tych za granicą) urządzenia pod nazwą „Video-Sender”. Idea konstruktorów była prosta – przesłać obraz i dźwięk z magnetowidu do telewizora w innym pokoju na wybranym kanale UHF. Tyle twórcy – bo tak się nieszczęśliwie złożyło, że w tym czasie Grzegorz dostał skądś mikrokomputer Timex 2048 (taki tajwański klon ZX Spectrum) i mi go pożyczył. Ale nie miałem magnetofonu do wgrywania do niego gierek, więc żeby coś z tym w ogóle zrobić, nauczyłem się programować w Basic-u. Napisałem sobie coś, co wyglądało i zachowywało się jak telegazeta. Timex miał wyjście „w czinczu”. Pozostało… podłączyć go do video-sendera i z satysfakcją notować, że sąsiad odkrył w swoim telewizorze nową telewizję. Wypisującą na ekranie straszne głupoty. Długo myślałem jak usprawnić to nadawanie, dodałem nawet audio z magnetofonu, więc momentami przewyższało to przekaz kablówki w Lubartowie (muzycznie). Ale 150 metrów zasięgu to był szczyt możliwości.
Przełom nastąpił dzięki Karolowi. Karol to mój best friend z podwórka – razem wywoziliśmy piasek z piaskownicy pod blokiem moim trójkołowym ruskim rowerkiem z przyczepką, razem strzelaliśmy z saletry, razem jeździliśmy na stawy. A tego wrześniowego popołudnia razem wracaliśmy ze sklepu „U Jacka” i jedliśmy lody „Leningradzkie” po 17 000 zł sztuka. Słońce miało się ku zachodowi, a ja marudziłem na ten video-sender. I wtedy on zapytał, czy może bym nie chciał nadajnika radiowego. Bo okazało się, że szwagier Karola – elektronik – ma w swoim składziku ciężkie jak cholera urządzenie PG-