Blok w mieście powiatowym, na klatce schodowej leży niewiasta w przybrudnej halce. Paw w roku klatki i woń przepracowanego alkoholu. Z kilku metrów czuć, że męczy ją ból głowy. W tle odgłos wiertarki. Z piętra wyżej schodzi sąsiadka.


– Pani wie, co tak jazgocze? – pyta Halka nie podnosząc głowy.
– Sąsiad spod dziewiątki robi remont. Przecież nawet kartkę wywiesił – mówi ta druga.
– Noż kurwa, nie ma kiedy, tylko jak mnie głowa boli… Ja go zaraz pójdę… Albo nie. Chuj, nic nie będę mówiła. Wytrzymam jakoś jeszcze. 1500 dostanę na dzieci i się stąd w pizdu przeprowadzę.
Wczoraj z telewizora dowiedziałem się, że w zasadzie wszystkie ugrupowania uznają pomysł rozdawania pieniędzy za spoko – różnią się tylko kryteriami przydziału oraz źródłem finansowania. Jedni mówią, że wszystkim, inni że zależnie od dochodów. Ci, co mają jedno dziecko i o 1 zł za dużo dochodu nadal będą się kopać z koniem i wykonywać jakieś kombinacje, żeby dojechać do pierwszego. Widocznie to ci, którzy stanowią nieistotną mniejszość w statystykach wyborczych. Za 500 zł miesięcznie możnaby nakarmić czwórkę dzieci tej pani. Bo ich status nie zmieni te 1500 zł, które pani dostanie. Pieniążki pójdą na czynsz w nowym lokum, gdzie nikt nie będzie zwracał uwagi na to, że pozostała kwota idzie na jeszcze więcej wódki. Za 500 zł miesięcznie zebranych od ósemki dzieci można mieć przyzwoity etat dla dodatkowego nauczyciela. Dwóch zajmie się dziećmi lepiej niż jeden, który teraz w głównej mierze siedzi w kwitach. Za 500 zł miesięcznie można mieć podręczniki na cały rok, za kolejne 500 stolik, krzesełko i szafkę do świetlicy, żeby dzieci nie musiały nosić tych książek. Tak się pomaga ludziom pchać wózek w innych krajach. U nas się to nie uda, niestety. Musielibyśmy być innym krajem.