Wczoraj zasypiając rozmyślałem po co nam obchody wybuchu II wojny. Po co nam one w takiej formie – przemawiającej już tylko do tej garstki osób, które ją przeżyły. Sam II wojnę znam tylko z opowieści dziadków, którzy byli wtedy łebkami i wszystkie straszne historie zapamiętali z podsłuchanych rozmów swoich rodziców i dziadków. Znam wojnę z przygód czterech pancernych, Klossa, obowiązkowych wizyt na cmentarzu wojennym w Kocku, na Majdanku, w Oświęcimu.
Znam też osoby, które nie wierzą że jakaś wojna była. Oraz takie, które chciałyby wojny, bo mogłyby wtedy na legalu pobiegać z kałachem. Wierzą, że dałoby się wpisać kody na unlimited ammo i w fejm na dzielni. Dla nich plansza w telewizorze „80 lat temu wybuchła II wojna światowa” (tak, nadają taką) to komunikat równie jałowy co „minęła 9:13”.
Zasnąłem rozmyślając co bym zrobił, gdyby rano miał mnie obudzić czołg albo bombowiec. Uciekałbym – jak daleko bym zdołał? Schował się – na jak długo? Walczył – czym? Asymilował się? Znam tylko trochę rosyjski.
Nastał dzień, nadal nie znam odpowiedzi. Ale świeci słońce, nikt do mnie nie strzela. Czy nie to powinniśmy raczej świętować?